Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Heidenstein skłonił głowę.
— Kanclerz mi polecił — odezwał się spokojnie — przedstawić W. Kr. Mości, że tu nie idzie o Samuela Zborowskiego; malkontenci, których partya cesarska płaci, radzi będą skorzystać z wypadku, wyzyskają, kanclerza i W. Kr. Mość uczynią tyranami, podburzą kraj, sejm przyszły uczynią nadzwyczaj niespokojnym, słowem, łaskawość tu byłaby rachubą... kanclerz za nią przemawia.
Batory, który siedział z bardzo pochmurnem obliczem, namarszczył się bardziej jeszcze, warga mu dolna zaczynała drżeć, co było znakiem gniewu i niecierpliwości.
— Zamojski żąda odemnie rzeczy niemożliwych — zawołał[1] — Ja com raz powiedział, nie zmieniam. Słowo królewskie powinno być jedno: tak, lub nie. Raz wyrzeczone, jak fatum zostaje nieubłaganem. Ten człowiek powinien zginąć. Prawo tego chce. Ja i kanclerz jesteśmy stróżami prawa.
Na chwilę król mówić poprzestał, umoczył usta w kubku jakiegoś napoju, który stał przed nim.

— Czytałeś ich listy? — począł zwracając się do Heidensteina. — Znasz ich sprawę. Oni mnie struć, hetmana zabić chcieli, zasadzali się na mnie z Ciołkiem w Krakowie, szukali trucizny. Zobacz, jakiem imieniem mnie zowią. Dla nich ja nawet królem nie jestem!

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Ja) winien być małą literą.