Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaciągnął się do nowych szeregów... a teraz nie wiedział ani jak, ani do kogo się modlić? Po za tem życiem, u którego stał skraju, była jakaś przepaść ciemna, i nic w niej dojrzeć nie mógł. Próżnia, mroki, milczenie, nicość...
Odwracał się od tego obrazu. Wracały ziemskie przypomnienia, troska o los dzieci... a ta biedna Włodkowa, której dom zakrwawiono?
Czasem przychodziła na myśl potęga domów, z któremi Zborowscy byli połączeni. Przecież szlachta i panowie, nawet pod panowaniem Wilczych zębów coś znaczyli; przecież Samuel, banita nie przestał być Zborowskim? Wszystkie ziemie powstać były powinny... cała szlachta upomnieć się o niego, zastawić się, nie dopuścić!
— Nie — myślał czasem — on się nie waży podnieść miecza na mnie; wie, że światby oburzył na siebie. Znają nas na dworze cesarskim... imię nasze głośne, mamy komu przekazać zemstę! Nie, nie! Nie waży się... Puścić musi.
Niekiedy marzyło mu się znowu, iż jego przyjaciele gwałtem go odbić mogli i byli powinni.
Na zamku nie trzymano przecież tak wielkiej załogi, dosyć było śmiałków gromadki, napadu niespodzianego... Miał dawniej przyjaciół tylu, a teraz jego sprawa była razem całej szlachty sprawą? Na króla cała rzeczpospolita narzekała,