Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gwałtowność, był pewnym, że się narażała dla niego, ale co ona biedna poradzić mogła?
Marszałek miał się dziećmi zaopiekować, o tem nie wątpił Samuel, ale nim? tego nie był pewnym! Wreszcie on może krok jakiby uczynił, ale Krzychnik? ten musiał ujść, domyślał się słusznie; ten aniby chciał, ani zresztą potrafił nic zrobić.
Kto wie jeszcze, co z nim być miało, jeśli nie zbiegł pod opiekę cesarza?
Dzień i noc myśli, z przeszłości wysnute, wiły mu się po głowie.
Tak więc kończyło się to bujne, rozhukane życie, pełne blasków i ciemności... legł w walce z kanclerzem... Wszystkie krwawe czyny, wszystkie gwałty, jakie popełnił, co tylko sobie miał do wyrzucenia, stawało przed nim... Jak widma przychodzili doń Wapowski, Trepka... cały szereg trupów, a za nimi cała ciżba sierót i wdów. Słyszał powtarzające się krzyki dawno zapomniane... ostatni jęk przebitego oszczepem na polowaniu Trepki, płacz Wapowskiej, śpiew zdrajcy Wojtaszka, nawoływanie i świst Borowskiego na sokoły!
Nic, nic już powrócić nie miało... Miecz katowski czuł na szyi, zimne dotknięcie jego, a potem?
Ze starej wiary ojców pozostały w nim ledwie szczątki... do kościoła nie należał...