Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zagadnął ich i kazał się ludziom rozgaszczać, oznajmując braciom, iż przybył umyślnie, aby mówić z kanclerzem.
Tedy Krzysztof zakrzyknął:
— Z tym już mówić nie ma co? Obrusy między nami rozerznięte na wieki.
Gnieźnieński ramiony ruszał.
— Coś nowego?
Krzychnik, który już ledwie utrzymać się mógł, gorąco sprawę trucizny zagaił, a Jan jej z namarszczonem czołem słuchał. W czasie opowiadania najmniejszej nie dał oznaki, ani zdziwienia, ni oburzenia, raczej niedowierzania.
Im Krzychnik gwałtowniej nastawał i dowodził, tem on zimniej badał, pytania zadawał i przekonywał, że z muchy zrobiono wielbłąda i głupią mowę małego człowieka na ramiona kanclerzowi narzucono.
Podczaszy, który w to, co mówił, wierzył święcie, podrażniony był i gniewny, lecz z p. gnieźnieńskim nie szło tak łatwo jak z marszałkiem. Zganił porywczość i nakazał milczenie.
— Ani się waż tego w świat puszczać, co głupota i złość ludzka wymyśliły, bo mnie mieć będziesz przeciwko sobie.
Właśnieby mi to wszystkie moje zabiegi dla dobra waszego skrzyżowało. Darmo tu nie przyjechałem, wiem, że kanclerz jest, widzieć się