Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On bo bez podwiki nigdy żyć nie mógł — szepnął Andrzej.
— Otóż co się stało — ciągnął dalej podczaszy. — Nie jedną, ale może dziesiątek różnych na dworze chował, na co żona patrzeć musiała. A że ludzie to w panu widzieli, sami też naśladować go poczęli... więc co się tam u nich działo, o tem rozpowiadać trudno.
Pod ten to czas Dominikanów napytał, z którymi się potem tak obszedł jako wiesz... Już od tej pory, żaden tam ksiądz w domu nie postał.
Biedna żona we łzach się rozpływała, z czego on sobie żartował. Rzadko w domu siedział, a przyjechał, to z gromadą na pijaństwo i swawolę, że się zamykać musiała.
Jednego razu na Wołoszczyznę jadąc, nie wiem już gdzie jakiegoś turka i turczynkę napytał. Tak ich zwano, ale mnie się widzi, że wcale turkiem nie był ten człek, ale chyba grekiem. Niewiasta się żoną jego nazywała, a była dziwnie piękną. Widziałem ją, czarne miała oczy i włosy, a ciało jak mleko, ale kobieta była prosta i grubych obyczajów... Jak onego turka z żoną dostał, aby ich do siebie do domu przywieść, to jemu wiedzieć...
Turek go ów wrzekomy darł ze skóry, a żona też, ale mu nie mówił nic za to, że sobie z nią żył. Sypał im garściami pieniądze, darowywał srebra, kupował klejnoty. Wreście turek mu żonę