Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ba! gdyby i tak nawet zręczność się nadarzyła, my się nie zawahamy.
— Wy? — podchwycił marszałek.
— To jest... ja radą i głową, a Samuel ręką — odpowiedział Krzychnik. — Nie sądzę jednak, aby czasu wesela się nam to powieść mogło, hetman jest otoczony, strzeżony, ludzi swoich i obcych za gęsto, ale dziś, czy jutro go to nie minie... Właśnie mu się damy ubezpieczyć cicho siedząc, a Samuel znaku życia nie dając, aby go tem pewniej w danej godzinie wziąć.
Wtem Krzychnik ręce załamał.
— Ale z Samuelem — dodał — im bliżej się go zna i więcej żyje, tem jawniejsza, że to człek nieokiełznany, i że nigdy dziś nie można powiedzieć, co jutro pocznie.
Kocha i nienawidzi pod humor... i zabija też, gdy się najmniej tego spodziewać. Na utemperowanie się tego człowieka nic już liczyć nie można.
Sądziłem, że od kozaków powróci, wiele biedy zażywszy, rozumniejszym! Gdzie zaś! Zuchwalszym się stał jeszcze.
Sądziłem, że po zabójstwie Trepki, po zabójstwie Kalinowskiego, którego żona dotąd przeciwko niemu instyguje, po onej głośnej awanturze z Dominikany, za którą go wyklinano, naostatek po onym Candianie, który go w druku osmaro-