Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wali. Krzychnik nawet z gorącością wielką pana marszałka uścisnął.
— Gdzieżeś ty bywał i co się z tobą działo? — zawołał Andrzej — znikasz wszystkim z oczów i kryjesz się nadto z sobą, dlatego cię też może posądzają o knowania.
Podczaszy się rozśmiał, powtarzając:
— Posądzają! Mają słuszność, bo ja knowam, a to mnie tylko boli, że dotąd napróżno... Na Samuelam rachował, iż go teraz ujmę w ręce i nim pokieruję, ale jeszcze się nie wyburzył!!
— Widziałeś go? — spytał marszałek.
— Nie raz i nie dwa — rzekł Krzychnik — umyślniem do niego jechał, z nim wędrował, bo on na miejscu nie utrwa. Myślałem, że go sobie pozyskam... ale mi się ladaco z rąk wymyka...
Siedli sam na sam bracia, i tu już tajemnic dla siebie nie mieli.
— Wiem, że teraz z okazyi wesela — rzekł Krzysztof — cośbym dla siebie wytargował, zaprzedawszy się im duszą i ciałem, ale nie chcę...
I dodał nagle:
— Truciznę królowi zadać, gdyby było można, nie od rzeczyby było... Włosi powiadają, że ze zwierzem jego jad ginie, ale nam łatwiej się uporać z kanclerzem, i na tegośmy my z Samuelem dekret wydali.
— Co? czasu wesela? — zapytał Andrzej.