Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyli ojcem zwali, i bluzgał mu w oczy, co ślina do ust przyniosła.
Uprzątnęliśmy jednego, dopoiwszy tak, aby go na rękach z namiotu precz wynieść było można, nalazł się drugi, a najgorsza była starszyzna, która skosztowawszy podarków, coraz na nowe wyciągała, których nie było już z czego brać... Sepety nasze i wozy stały opróżnione, koniśmy pozbyli...
Tymczasem tych posłów wołoskich cztery tygodnie oczekiwanych, ani widu, ani słychu... dalej i drugie cztery — głucho... Można się było najcierpliwszemu wściec, co dopiero takiemu jak nasz p. Samuel, który nigdy czekać nie umiał.
Wiądł nam w oczach, ale mu wstyd było i żal porzucić tę imprezę nic nie dokazawszy, choć myśmy go na gwałt do domu z powrotem namawiali.