Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawichrzy się znów wszystko, lecą pod namiot do pana z krzykiem wielkim, żeby ich prowadził, że nie od tego hetmanem jest, aby ich hamował, ale aby im przodował, że przez niego szkodę ponoszą wielką.
A tu się jemu więcej oglądać przychodziło na rzeczpospolitę, choć króla nie cierpiał i nie cierpi, aby nieprzyjaciele nie powiedali[1], że na nią turków i tatarów zemstę ściągnął.
Więc znowu w prośby i zaklęcia i znowu starszyznę ujmować, choć po kilka dni sobie pokoju kupując. My tymczasem w tej bezczynności, na ladajakim chlebie, często głodem przymierając, jakeśmy się mieli, Bogu i nam wiadomo.
Znowu tedy z nudów tych ledwieśmy babom krosien nie zazdrościli, bo się ryby łowić i na ptactwo polować sprzykrzyło. Ludzie nasi wraz z kozakami po całych dniach pili, nie mając co czynić.
My zaś wszyscy jakośmy przycierpieli, to nic, ale kto pana Samuela, co on za męki doznał, wyrozumie! Bo nieraz się hamować musiał, do czego nie nawykł, a nieraz zuchwałe kozactwo mu niemal do oczów skakało, iż życie wisiało na włosku.

Podpił który a miał na wątrobie co, szedł wprost, czapki nie zdejmując, pod namiot, siadał sobie za pan brat przy tym, którego oni batkiem

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powiadali.