Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czasu nie miał co do gęby włożyć, zapachła mu szczuka i rzekł:
— Dawajże prędko.
I szedł do namiotu jeść, a tu mu drugiego konia już przyprowadzili. Znowu się kęs zwlokło. Miał tedy na koń siadać już, aż przy starszyźnie kozackiej, za jej naprawą, zażądał od murzów przysięgi na bezpieczeństwo.
Ci zaś wymówili się, iż przykazania nie mieli i ręczyć nie było ich rzeczą.
Kozacy to usłyszawszy, już nie patrząc na nic, prawie gwałtem pochwycili p. Samuela między siebie, niosąc na rękach do czółen, i siadłszy do nich, z samopałów ognia dawać zaczęli.
Murzowie się tego przelękli i odbiegli trochę, ale zaraz też do czółen się wzięli i już sądząc, że go prowadzą z sobą, odbili od brzegu, przodem spiesząc, aby o nim oznajmili.
Kozactwo zaś go puścić nie chciało, a że na pożegnanie dużo pili, wzięła się na w pół w czółnach, w pół na brzegu taka ochota wielka, iż p. Samuel o wszem zabył z uciechą na nią patrzając. Młodzież skoki takie i tańce przysiadane wyprawiać, inni na kobzach grać, inni strzelać i hukać poczęli radośnie, aż się ziemia trzęsła.
Było co patrzeć na ich skoki, bo naród ten gibki jest i wyłamany tak, że mu we dwoje się zgiąć, w kłębek zwinąć, głowę między nogi włożyć — niczem.