Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Więc z jednej stony[1] murzowie wołają: — Zmiłuj się, jedź, tam na ciebie jednego jak na syna rodzonego carz czeka, sto tysięcy ludzi stoi, dłużej trwać nie może, bo i trawy i paszę wszelką wyjedli i czas mieli obrachowany. Więc na trzy dni pozwolić nie chcieli, ale wołali. — Jedź zaraz, jedź...
Do kolan przypadali ciągle, a złote góry obiecywali.
Co tu czynić?
Kozacy ręce łamią i proszą.
— Jeżeli wam życie i zdrowie miłe, sami się dobrą wolą w ręce poganom nie oddawajcie. Zguba jawna. Dosyć w ich kose oczy popatrzeć, a jak się sobie uśmiechają radzi, że zdradę knują.
Drudzy zaś powiadali, iż niektórzy kozacy, co w niewoli u tatarów bywali, a język ich rozumieli, pochwytywali takie wyrazy, jakby na zdradę wszystko wymierzone i obrachowane było.
Myśmy p. Samuelowi w oczy patrząc widzieli, że choć się maluczko wahał, ale serca sobie dodawał i miał postanowienie jechać.
Tedy murzowie ani nawet do wieczora nie chcieli czekać, a zaraz na koń. Przeszedł się po placu między nami zadumany pan, i nagle krzyknął:
— Dawaj konia!

Murzowie się z pośpiechem rzucili zaraz

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – strony.