Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i bezpiecznym, ledwo kto uwierzy, co go tam nie widział. Bo że tu życie nasze wisiało na włosku, nie ma wątpliwości i od Procheram to później miał, że jego i nas wszystkich topić chcieli, a na lachów zdrajców okrutnie wymyślali, ale ku niemu się nikt nie ważył.
Znałem ci ja go mężnym i zuchwałym od dzieciństwa — mówił dalej Zarwaniec — ale takim, jak się tu nam okazał, nie widziałem go nigdy. Jasne miał oblicze i uśmiechające się usta, a postawę przedziwnie pańską i swobodną, jakby wśród senatorów na radzie w zamku zasiadał.
Chłopstwo też ono wzrokiem raził, że mu do oczów spojrzeć nie śmiało.
A było tego nie dzień jeden, ani dwa, ale niedzielę całą z nimi musieliśmy przeżyć, spierając się, mitygując i skromiąc.
Koniec końcem, starszego wezwał do siebie, przyczem byłem, i rzekł mu:
— Swobody waszej — rzekł do niego — ja ukrócać nie myślę. Zechce ze mną który iść, wdzięcznie przyjmę; kto się oprze, gwałtu mu nie zadam. Może pozostać. Zatem straż aby była wyprawiona na uroczysko, kędy mustalik z murzami dla przysięgi zmówiony.
Na tem stanęło i spokój był przywrócony.
A no co się dalej przygodziło, w tem już wola boska była i osobliwe opatrzności zrządzenie. Na ono miejsce mustalikowi wyznaczone, na czas zmó-