Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy o kroków parę przystanął, z tej wrzawy cisza nastała, jak mak siał.
Począł tedy mówić do nich wielce łagodnie i dobrotliwie ich hamując, ale z taką siłą jakąś, że im jakby zawiązał gęby. Jeden i drugi poczęli się po łbach skrobać, po sobie spoglądać, łokciami się trącać, mrugać, i burza naraz ustała.
Coś się śmielszy jeden odezwał odpowiadając panu, ale p. Samuel wysłuchawszy go, znowu mówić począł. Gromada tedy powoli jako chmura groźna rozpływać się poczęła, rozłazić, i przy panu tylko w końcu kilku spokojniejszych pozostało, którym zlecił, aby zburzone umysły starali się uspokoić, a wszystko pójdzie dobrze.
Aniśmy się dla tego strachu, jak Bielecki chciał, zaraz z Czertomelika wynieśli, choć czółna pogotowiu były. Rzekł nam p. Samuel: — Myśleliby, że od nich uciekam, a ja nawet posądzonym być nie chcę, abym obawę miał, której w życiu nie doznałem, bo sobie moją cześć rycerską więcej ważę niż żywot marny.
Kazał tedy namiocik rozbić, który zawsze przy sobie miewał, i na nocleg się tu gotować.
Nazajutrz dodnia, sprawie nie koniec, burza się zerwała znowu, a nie mniejsza od wczorajszej, której pan Samuel dał przeciągać bokami, sam się nie nastręczając, czekając cierpliwie, ażby oni do niego przyszli.
Przez ten zaś czas jak się okazywał wesołym