Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aby się oczyścić — rzekł szydersko — ale to blichtr jest, a despotyzm jawny nam grozi...
— Dlatego też — wybuchnął gwałtownie Krzysztof — co w naszej mocy jest czynić będziemy, aby się i pana i sługi pozbyć. Wszystko nam dobre, bo o rzeczpospolitę idzie. Zbrodniarzy na nią sidła zastawujących, wolno tak zgładzić w obronie praw naszych, jak pospolitego złoczyńcę.
Kasztelan słuchając obie ręce podniósł ku niebu, jakby je na świadectwo wzywał, ale nie odpowiedziawszy nic, dłońmi sobie uszy zatknął, aby dalej nie słuchał, co Krzysztofa nie powstrzymało, który ciągnął dalej.
— Nie o Samuela banicyę, ani o sponiewieranie rodziny naszej mścić się będziemy, boby to prywatą było, choć i ta człowiekowi krewkiemu wybaczona, ale niewoli cierpieć nie chcemy i nie możemy.
— A któż was stróżami swobód uczynił i polecił wam pilność nad niemi? — zapytał kasztelan. — Są na to senatorowie i rada, są sejmy...
— A gdy senatorowie ujęci lub zastraszeni, rada milczy, sejmy napróżno rekryminują, bo ich cale słuchać nie chcą, więc każdy pojedyńczy człek, miłujący kraj, powinien go ratować — rzekł Samuel.
— Samku! — z pewnem szyderstwem prze-