Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rwał kasztelan. — Samku! nie ubieraj się ty za instygatora przeciw drugim, gdy sam na sobie tyle masz, że nie wiem jak to dźwigasz... Wielkie słowa, ale prywata z nich patrzy, choć się jej zapieracie.
— Ja się jej zapierać nie będę — począł Krzysztof. — Królem się on zowie, choć nie wiem, czy tego imienia godzien, ale ja go człowiekiem tylko widzę przeciwko sobie i nieprzyjacielem. Trafiałem do niego różnemi drogami, znać nas nie chce, odpycha... więc ja to mam zjeść i strawić a upokorzyć się! Nigdy w świecie. Wypowiedział mnie wojnę, nam wojnę, będzie ją miał.
— Na proch i miazgę was zgniecie! — zawołał kasztelan, którego głos przybrał żałosną intonacyę. — O! bracia moi najmilejsi! — dodał — skruszyć się dajcie i opamiętać, proszę was. Dusza moja przeczuwa klęski straszne i sromotę dla rodu naszego wielką, którą upor nierozumny ściągnąć może. Dajcie mi się ubłagać, uprosić, bo nie narzucam wam woli mej, choć głową jestem, ale proszę i suplikuję, zaniechajcie tych odgróżek, tych knowań i wyzywania, albowiem klęskę wywołacie. Vana sine viribus ira, a gdzież siły wasze? Ani wy, ani my wszyscy, gdybyśmy naszych powinowatych Jordanów, Stadnickich, Tarnowskich, Ossolińskich pościągali, gdyby oni wszyscy z nami iść chcieli, a nie pójdą, nie uczynim mu