Strona:PL Istrati - Żagiew i zgliszcza.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieniona dziwnym blaskiem. Oczy, aż za szeroko otwarte, w wiecznym ruchu. Spojrzenie ich w jednej minucie wszystko przenika nawskróś, przyciąga lub odpycha od siebie. Usta te gryzły już niejedno, wypluwały to co ugryzły — i dalej gryzą. Nozdrza rozdęte, wrażliwe na wszelkie wonie.
Mówi. Stara się być banalnym, jakby to nakazywały okoliczności w jakich się zetknęliśmy. Ale równocześnie przenika mnie grotem swego spojrzenia i natychmiast zmienia temat; chude kościste ręce wyciągają się w przestrzeń, by chwytać jakieś chimery.
Zrozumiałem odrazu, że człowiek ten przewyższa mnie pod niejednym względem; przedewszystkiem na punkcie wizji przeszłości i przewidywania przyszłości.
Od trzech dni leżałem w łóżku, poważnie chory. Wyciągam ku niemu rękę. Ujął ją w swoją dłoń — i odrazu czuję się już zdrowym.
— Zaczekaj, — mówię, — pójdę razem z tobą. Kim ty jesteś?
— Jestem Kreteńczykiem.
— A zatem znasz mnie?
— Tak, ty pochodzisz z Kefalonji; po Kreteńczykach kocham najwięcej Greków pochodzących z Kefalonji. Są bardziej rasowi niż wszyscy inni.
Kiedyśmy wyszli na ulicę, począł mi opisywać tych ludzi rasowych, a potem innych Greków, a potem ludzi z całego świata. Mówił to gładko, bez najmniejszego wysiłku.
— Szkoda, — zauważyłem, — że za dwa dni będziemy musieli się już rozłączyć.
Drgnął. Podobało mi się to: