Przejdź do zawartości

Strona:PL Ibsen - Brand.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

BRAND: Ja muszę przejść tam, trudna rada!
CHŁOP: Nas nie przynaglisz swym rozkazem...
Mówię ci: zostań! Nie baczycie,
Że tu o ludzkie chodzi życie?
BRAND: Mój Pan się śmieje z trwogi twojej.
CHŁOP: Któż to ten pan, co się nie boi?
BRAND: Ten Pan to Bóg!...
CHŁOP: A ty kim, panie?
BRAND: Księdzem.
CHŁOP: Daremne to gadanie:
Choćby był proboszcz, biskup z ciebie,
Tobyś odwagę swą w tym żlebie
Na wiek pogrzebał, gdybyś jeszcze
Chciał dalej iść w te mgły złowieszcze.

(zbliża się ostrożnie; przekonywująco)

Choćby był człowiek, mości księże,
Nie wiem, jak mądry, nie dosięże,
Czego dosięgnąć niepodobna!
W jedno li życie jest zasobna,
Księże, twa dusza; gdy to minie,
Cóż ci zostanie w twej godzinie?
Milę — powiadam prawdę szczerą —
Masz do następnej stąd chałupy,
A mgły tak gęste zewsząd kupy,
Że nie rozetniesz jej siekierą...
BRAND: Tak, lecz w tej pustce strasznej, dzikiej
Żadne mnie błędne dziś ogniki,
Widzisz, nie wodzą.
CHŁOP: Lecz dokoła
Sterczą lodowców groźne czoła.
BRAND: Tamtędy pójdziem...
CHŁOP: Co? Tamtędy?
Śmierć pomknie z nami wraz, w te pędy!