BRAND: Tak, lecz niezdrowo!
EJNAR: Gdybym razem
Chciał tak za twoim dziś rozkazem
Potępić lud nasz, powiedz-że mi,
W czem tu jest wspólność z słowy twemi,
Że grzebiesz Boga niby chłystka,
W którym treść dla mnie życia wszystka?
BRAND: Przecie-ś Go, druhu mój, malował...
I pocóż mi Go aż do pował
Wciąż wynoszono, że, gdy człowiek
Śmiał k Niemu unieść swoich powiek,
Świętość spływała nań z tej wiary?
A ja ci mówię: Bóg to stary —
EJNAR: A no, i...?
BRAND: Siwy. Rzadkie loki
Naokół skroni ma wysokiej,
Srebrem Mu broda biała świeci,
Tak jest czcigodny, że aż dzieci,
Kiedy nań spojrzą, chwyta trwoga...
Możesz Go ubrać, tego Boga,
W ciepłe pantofle, jeśli łaska,
A chcesz Go mieć już tak, do djaska,
Całkiem podobnym, to na głowę
Daj mu szlafmycę, no i zdrowe
Włóż okulary mu na nos!
EJNAR: (gniewnie)
Cóż to ma znaczyć?
BRAND: Ni na włos
Niema szyderstwa w tem, com rzekł!
Tak sobie nasz wystawia człek
To familijne swoje bóstwo,
Takiem je widzi ludu mnóstwo,
Taka dotychczas wiara nasza!
Papiści swego mesyjasza
Strona:PL Ibsen - Brand.djvu/24
Wygląd
Ta strona została przepisana.