Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pojedziem nad morze sine, gdzie śniegi jeno na górach leżą, a jeśli wrócim kiedy w te strony, to na czele czambułów, jako piasek nadmorski, jako liście w tych puszczach nieprzeliczonych — miecz a ogień niosąc. Ty Halim, synu Kurdłukowy, dziś jeszcze ruszysz w drogę. Znajdziesz Kryczyńskiego i powiesz mu, aby pod Raszków z tamtej strony ze swoim ściahem podemknął. A Adurowicz, Morawski, Aleksandrowicz, Grocholski, Tworkowski i który żyw z Lipków i Czeremisów, niech mi także ze ściahami pod wojska podejdą. A czambułom, co przy Doroszu na zimownikach są, niech dadzą znać, aby od strony Humania wielki niepokój nagle uczyniły, by wyszły lackie komendy z Mohylowa, Jampola i Raszkowa i poszły w step daleki. Niech na tej drodze, którą ja ruszę, wojsk nie będzie, to wówczas, gdy z Raszkowa wyjadę, jeno popioły i zgliszcza po mnie zostaną!
— Boże ci dopomóż, panie! — odrzekł Halim.
I począł bić pokłony, a Tuhaj-beyowicz pochylił się nad nim i powtórzył jeszcze kilkakroć:
— Gońców rozsyłaj, gońców rozsyłaj, bo miesiąc czasu tylko zostaje.
Poczem odprawił Halima i pozostawszy sam, modlić się począł, bo miał piersi przepełnione szczęściem i wdzięcznością dla Boga.
A modląc się, spoglądał mimowoli przez okno na swych Lipków, którzy właśnie wyprowadzali konie, by je napoić przy studniach. Lipkowie, śpiewając z cicha monotonne swe pieśni, poczęli ciągnąć skrzypiące żórawie i wychlustywać wodę w koryta. Para wychodziła dwoma słupami z nozdrzy każdego konia i przesłaniała obraz. Nagle z głównego budynku wyszedł pan Wołodyjowski, przybrany w kożuch i jałowicze buty, a zbliżywszy się do Lipków, począł coś mówić. Oni zaś słuchali go, prostując się i zdejmując, przeciwko wschodniemu obyczajowi, z głów kapuzy. Na jego widok, Azya przestał się modlić i pomruknął:
— Sokół ty jesteś, ale nie dolecisz tam, gdzie ja dolecę i pozostaniesz w Chreptiowie, w żałości i zgryzocie!
Pan Wołodyjowski, rozmówiwszy się z żołnierzami, zawrócił do izby i na majdanie na nowo rozległy się śpiewy Lipków, parskanie koni i skrzyp żałośny a przeraźliwy studziennych żórawi.






ROZDZIAŁ  XXXVI.


Mały rycerz, zgodnie z przewidywaniem Basi, zakrzyknął zrazu, gdy się o jej zamiarach dowiedział, że się nigdy na nie nie zgodzi, bo sam jechać nie może, a bez siebie jej nie puści; lecz