się sławy, wielkości, szczęścia. Ale on nie był do tego zdolny. W pierwszej chwili porwał go szał gniewu i rozpaczy. Ogień począł mu chodzić po kościach i palić go boleśnie, więc wył i zgrzytał, a równie ogniste i mściwe myśli przelatywały mu przez głowę. Chciał zemsty nad Rzeczpospolitą, hetmanem, Wołodyjowskim, nad Basią nawet. Chciał podnieść swych Lipków, wyciąć w pień załogę, wszystkich oficerów, cały Chreptiów, zabić Wołodyjowskiego, a Baśkę porwać i ujść z nią za multański brzeg, a potem hen, na Dobruczę i dalej, choćby do samego Carogrodu, choćby w azyatyckie pustynie.
Lecz wierny Halim czuwał nad nim, a i on sam, ochłonąwszy z pierwszej furyi i rozpaczy, uznał całe niepodobieństwo tych zamysłów. Azya i w tem jeszcze podobny był do Chmielnickiego, że jak w Chmielnickim, tak i w nim, mieszkał zarazem lew i wąż. Uderzy z wiernymi Lipkami na Chreptiów — i cóż ztąd? Zali czujny jak żóraw Wołodyjowski da się zejść niespodzianie a choćby i tak, zali da się pokonać ten przesławny zagończyk, mając zwłaszcza większą liczbę i lepszych żołnierzy pod ręką? Wreszcie, gdyby go Azya nawet pokonał, co potem uczyni? Pójdzie w dół rzeki: hen, ku Jahorlikowi, to po drodze musi zetrzeć komendy w Mohylowie, Jampolu i Raszkowie. Przejdzie na Multański brzeg, tam Perkułaby, przyjaciele Wołodyjowskiego, i sam Habareskul chocimski, jego druh zaklęty. Pójdzie ku Doroszowi, tam pod Bracławiem komendy polskie, a w stepie zimą nawet pełno podjazdów. Wobec tego wszystkiego uczuł Tuhay-beyowicz swoją bezsilność i złowroga dusza jego wyrzuciwszy najprzód płomienie, pogrążyła się w głuchej rozpaczy, jak ranny dziki zwierz pogrąża się w ciemnej pieczarze skalnej — i pozostała cichą.
I jako ból nadmierny sam siebie zabija i w odrętwieniu znika, tak on zdrętwiał wreszcie.
Wtedy to właśnie dano mu znać, że pani komendantowa życzy sobie z nim mówić.
Halim nie poznał Azyi, gdy ów wrócił z tej rozmowy. Odrętwiałość znikła z twarzy Tatara, oczy grały mu jak u dzikiego zdebia, twarz była blasków pełna, a białe kły połyskiwały mu z pod wąsa i w dzikiej swej urodzie zupełnie był podobny do strasznego Tuhay-beya.
— Panie mój — spytał Halim — jakim sposobem Bóg pocieszył duszę twoją?
A Azya na to:
— Halim! po ciemnej nocy Bóg dzień na ziemi czyni i słońcu z morza wstawać każe. Halim (tu chwycił starego Tatara za ramiona) za miesiąc ona będzie moja na wieki!
I taki blask szedł od jego czarniawej twarzy, że stał się piękny, a Halim począł mu pokłony wybijać.
— Synu Tuhay-beya, tyś wielki, potężny i złość niewiernych nie zmoże cię.
— Słuchaj — rzekł Azya.
— Słucham, synu Tuhay-beya.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/239
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.