Strona:PL Gustawa Jarecka - Stare grzechy.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Krzewy były niemi obsypane tak gęsto, że niezrywane kwiecie opadało, pokrywając ścieżki miękką, wonną bielą. Młody dyrektor poszedł przez drogę ku drzwiom wejściowym.
W ciemności świeciła złotem tabliczka z nazwiskiem: Brandt.
Słodka, silna woń bzu nużyła go. — Wszędzie bez — myślał — aż mdli.
Cicho i szybko wbiegł na górę po schodach, krytych czerwonym dywanem. Nie lubił spotykać nikogo, gdy był w złym humorze, ale już przez szparę uchylonych drzwi dojrzał w pokoju światło i przystanął z niechęcią. Przez chwilę łudził się, że nie zastanie nikogo, a światło zostawiono przez zapomnienie. Ale mylił się. Jego skryte przewidywania były prawdziwe. Z nad stołu podniosła się ku niemu zmarszczona twarz o krótkowzrocznych oczach. Ciemna suknia kryła szczupłą postać staruszki.
— Dobry wieczór mamo, dlaczego jeszcze nie śpisz? — spytał z wyrzutem.
— Nie mogłam, czytałam gazetę. Taki ładny wieczór, zapach bzu aż tutaj dochodzi — powiedział łagodny, starczy głos.
Wiktor żachnął się gniewnie. — Już prawie pierwsza, to zapóźno dla ciebie mamo.
Pod lekko zaczerwienionemi powiekami szare, wyblakłe oczy w twarzy, pokrytej cienkim rysunkiem zmarszczek, patrzyły na niego uważnie.
— Był list od stryja Ludwika.
— I co pisze? — zapytał niedbale.