Strona:PL Giacomo Casanova - Pamiętniki (1921).djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

upodobnić płeć męzką. Który to przyrząd Teresa przytwierdziła do swego ciała. — Po Salimberim, jesteś jedynym którego kochałam — mówiła Teresa. — Przez litość, jeżeli mnie kochasz wyrwij mnie z tej niedoli wstydu i kłamstwa. Nie ośmielam się marzyć o małżeństwie z tobą, to byłoby szczęścia za wiele! Pozwól mi tylko być twoją przyjaciółką. Nie opuszczaj mnie. Słowa jej wycisnęły mi łzy współczucia, zmieszałem je z jej łzami i szczerze przejęty, przyrzekłem jej nie opuszczać. Powziąłem zamiar połączyć nasze losy. Powiedziałem sobie jednak, że w mojem obecnem położeniu doszłoby do tego, iż Teresa musiałaby mnie teraz utrzymywać, co ściągnęłoby na mnie najsroższe upokorzenia. Wyznałem jej więc, że wcale nie jestem bogatym, ni szlachcicem i że gdy mój trzos się wypróżni, zostanę bez grosza. Całym moim dobytkiem jest: młodość, zdrowie, odwaga, trochę dowcipu i wrodzone poczucie prawości, ponadto nieco znajomości literatury.
Teresa szczerze uradowana tem wyznaniem rzekła: — Oddaję ci się bez zastrzeżeń, należę do ciebie i będę się troszczyć o ciebie. Myśl tylko o tem, abyś mnie kochał, mnie jedną. Nie jestem już Bellinem. Jedźmy do Wenecji, tam zapracuję na nasze utrzymanie. Albo zresztą dokąd zechcesz. — Muszę jechać do Konstantynopola. — Dobrze. A jeślibyś bał się utracić mnie przez niestałość to się ze mną ożeń. — Pojutrze w Bolonji, złożę ci przysięgę u stóp ołtarza — odpowiedziałem. Nazajutrz udaliśmy się w drogę a na śniadanie zatrzymaliśmy się w Pesaro. Na wsiadanem do powozu, zbliża się do nas podoficer z dwoma żołnierzami i pyta o nasze paszporty. Bellino oddaje swój, ja zaś napróżno szukam mojego. Kapral każe czekać pocztylionowi i oddala się. Po upływie godziny powraca z paszportem Bellina, pozwalając memu towarzyszowi jechać dalej, mnie zaś poprowadził do komendanta, który zatrzymał mnie tak długo, dopóki nie przyślą mi paszportu z Rzymu. Byłem niepocieszony, szczególnie z powodu Teresy, krzepiła nas jedynie nadzieja, że zobaczymy się za dni dziesięć, aby się więcej nie rozłączyć. Lecz los zrządził inaczej. Byłem internowany na Santa Maria, skąd wolno mi było wychodzić. Pewnego dnia o szóstej godzinie rano, kiedy przechadzałem się o jakie sto kroków od straży, gdy oficer jakiś nadjechał konno, zsiadł zarzuciwszy uzdę na szyję wierzchowca i oddalił się. Podziwiałem tresurę konia, który jako wierny sługa oczekiwał swego pana. Zbliżam się do niego, chwytam cugle, opieram się nogą o strzemię i oto jestem już na siodle. Siedziałem pierwszy raz na koniu, nie umiałem go więc zażyć, tak, iż począł ponosić. Pędzę szalonym galopem i pomimo na-