Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak rozdzieleni przestrzenią i tylu rozmaitemi przeciwnościami.
— I cóż stąd? będziemy się jednak widywali — dodała.
Szli wciąż pod górę, po wijącej się ścieżynie, obrosłej paprocią.
— Widzi pan białe gencjanny! — zawołała — to rzadkość, proszę mi zerwać.
Przystanęli oboje. Kwiaty rosły na stromym stoku, chwilę więc zastanawiał się Adam, jak do nich dojść, tymczasem ona skoczyła po pochyłości i, uchwyciwszy się jedną ręką za drzewo, drugą już zrywała świeże dzwonki, śmiejąc się.
— Jakże można — zawołał z przestrachem — wszak na dnie przepaść, gdyby tak noga się osunęła.
— Więc co — zawołała lekceważąco — najwyżej śmierć.
Patrzył na jej drobną postać, w biel owiniętą i uczuł w sobie wzmożony niepokój. W tej ciemnej zieleni wielkich amerykańskich świerków, pośród paproci i białych gencjan wyglądała, jak leśna syrena.
Podniosła ku niemu twarz uśmiechniętą i rzekła:
— Cóż, kiedy za mało, niżej jeszcze