Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale jest więcej takich, o których chciałoby się zapomnieć, więc dobrze, że przemijają... Wszak byłoby nudno wiecznie to samo, jak w różańcu.
— Ciekawym, w co pani wierzy?
Utkwiła w nim swe połyskliwe oczy i patrzyła w milczeniu z owym zagadkowym uśmiechem.
— Tak, wiem — powiedział — że pani w nic nie wierzy.
Ona, nie odrywając wzroku od jego marzących lazurowych oczu, odrzekła:
— Wierzę w chwilę... i chciałabym, aby pan także wierzył w chwilę.
Wstała, — poszedł za nią.
Szli słoneczną drogą, pomiędzy drzewami, potem skręcili w bok i poszli pod górę. Powietrze przesycone było zapachem kwitnących świerków i owijało ich gorącem tchnieniem żywicy.
— Tak, wszystko mija, jak i nasza znajomość przypadkowa, sezonowa — rzekł z goryczą — niedługo rozjedziemy się i pani zapomni.
Zatrzymała się.
— Czyż znajomość nasza jest sezonowa? pewny pan tego?
— Naturalnie. Jesteśmy od siebie