Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciskiem warg, wlewając sok błogości przez każdą żyłę aż w serce. A czasami mieli złudne uczucie niby oroszonego miękkiego owocu, który się w nich rozpływał. Tak doskonałe było to zjednoczenie, że jeden kształt zdawał się przyrodzonem uzupełnieniem drugiego. Ażeby przedłużyć upojenie, wstrzymywali oddech, aż nie uczuli, że mdleją od zatchnienia. A jej ręce drżały niespokojnie na jego skroniach. Pocałunek bardziej ich wyczerpywał niż objęcia. Odstawszy od siebie, patrzyli na się błędnymi omglonymi oczyma. I ona mówiła głosem nieco zachrypłym, bez uśmiechu:
— Pomrzemy.
Czasami on, leżąc na wznak, zamykał powieki w oczekiwaniu. Ona, znając tę sztuczkę, schylała się nad nim dla pocałunku, z umyślnem ociąganiem. Tak kochanek nie wiedział, kiedy otrzyma pocałunek, który w swej dobrowolnej ślepocie, niejasno przeczuwał. W tej minucie oczekiwania i niepewności, wstrząsał jego członkami nieopisalny niepokój, w swem napięciu podobny do dreszczu człowieka skrępowanego, któremu grozi ogniste piętno. Kiedy nareszcie dotknęły go wargi, z trudem wstrzymywał okrzyk. I udręka owej chwili sprawiała mu rozkosz. Gdyż w miłości nierzadko cierpienie fizyczne bardziej pociąga niż pieszczota. Także Helena wiedziona owym szczególniejszym zmysłem naśladowczym, który pobudza kochanków do dokładnego odwzajemniania pieszczoty, chciała spróbować.
— Zdaje mi się — mówiła z zamkniętymi oczyma — że wszystkie pory mojej skóry są jakby milionem małych ust, tęskniących ku twoim, pragnących być wybranymi, zazdrosnych jedne o drugie...
Wówczas on, odwzajemniając się, zaczął okrywać pocałunkami nagłymi i zwodniczymi, przebiegając całe