Przejdź do zawartości

Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak ci się podoba; jednakże jest cóś co mię dręczy, czy przed tém zły byłem?
— Pan? nigdy!
— Nie obchodziłem się z tobą brutalsko, kiedym cierpiał?
— O ile wiem, to się panu nigdy nie zdarzyło.
— Ty kłamiesz, Dubois! Może cię uderzyłem?
— Jakie też pan ma myśli, i poco mi pan to dzisiaj mówi?
— Bo mi się zdaje, że coś sobie przypominam, chyba że to jeszcze sen, a czy sen czy nie, uściśnij mię, poczciwy mój Dubois i idź spać, mnie jest bardzo dobrze.
W kwadrans potém, posłyszeliśmy oddychanie jednostajne i silne; spał głęboko. Dubois przyszedł do nas.
— Pan markiz ocalony! — powiedział nam — nie wie on jeszcze o tém dobru, które mu pani wyświadczyła, ale doświadcza jego skutków; napad był krótszy i łagodniejszy o połowę niż w inne dnie; niech pani postępuje tak daléj, a zobaczy że coraz lepiéj mu będzie; zmartwienie go złamało, szczęście uleczy; nie wątpię już o tém.
P. Dietrich zapytał go, czy markiz po raz pierwszy miał dopiero pewną świadomość swoich uniesień.
— Tak jest, panie, po raz pierwszy; pan widzi, że jego dobre serce budzi się, a jakże on mnie uściskał, biedne moje dziecię. Ot tak, jak kiedy był jeszcze mały.