Przejdź do zawartości

Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łam markiza melancholicznym, rozczulonym, wdzięcznym. Cezaryna, jak tylko weszłam, powiedziała w obec niego:
— Nie zaprosiliśmy cię na obiad, bo tu nie ma żadnego porządku. Markiz dał nam bardzo zły obiad; nie jego wina. Jutro zajmę się jego gospodarstwem wraz z Dubois, będzie tedy lepiéj. Za to, zrobiliśmy bardzo miłą przejażdżkę do lasku, w przepyszną pogodę; cały Paryż tam był.
Była tak spokojna, tak swobodna, że zaledwie ukryć mogłam swoje zdziwienie.
— Weź swoją robótkę, jeżeli chcesz, dodała, — ty nie lubisz próżnować. Mój ojciec miał właśnie chęć opowiedzieć nam posiedzenie izby.
Pan Dietrich mówił daléj o polityce z markizem, chcąc może zapewnić się o jasności jego umysłu, ale postępując z nim tak, jakby nigdy o tém nie wątpił. Widziałam, że była to kuracya bardzo sumiennie przedsięwzięta. Markiz słuchał z rodzajem natężenia, ale odpowiadał zupełnie, stosownie. Od czasu do czasu zdawał się doświadczać pewnéj niespokojności, spoglądając na zegar. Nieszczęśliwy, odkąd wiedział, że go uważają za waryata, zdawał się posiadać świadomość swego nieszczęścia i obawiał się jego zbliżenia.
Widocznie czuwał nad sobą bardzo pilnie, bo zatryumfował nad godziną fatalną i przesiedział do dziesiątéj blizko, nie tracąc przytomności umysłu i nie pokazując po sobie cierpienia. Potém wpadł w rodzaj przygnębienia połączonego z rozmyślaniem; coraz to mniéj odpowiadał na słowa, któremi