Przejdź do zawartości

Strona:PL G Füllborn Izabella królowa Hiszpanii.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noc, forpoczty stoją, oparte na zakrywających je wydatnych miejscach skał, lub leżą na brzuchach wystawiwszy nad spadzistością głowy z ulubionemi powszechnie glinianemi fajeczkami; tu i ówdzie któryś z żołnierzy nuci pod nosem hulacką piosenkę, albo też miota przekleństwa na to, że ma służbę właśnie dzisiaj, kiedy król, jak karliści zwykli zwać Don Carlosa, ukazał się w obozie i pełną garścią rozdzielać każę pieniądze, wino, likwory i owoce.
Wchodzimy w ciemny wąwóz, zaledwie tak szeroki, że sześciu żołnierzy w jednym szeregu może nim postępować. Słyszymy w oddaleniu dziką wrzawę. Ścieżka doprowadziła nas na płaskowzgórze, oświetlone jasnym blaskiem księżyca; wpobliżu spostrzegliśmy gromadę namiotów. Na tem płaskowzgórzu wiatr wieje tak przejmujący, noce tak są zimne, że namiot jest niezbędnym dla żołnierza; rozbija więc go jak tylko sposobność mu dozwoli.
Rozłożona przed nami gromada może wynosić do dziesięciu tysięcy; wyobraźmy sobie miasteczko złożone z szarych namiotów, wznoszące się na wzgórzu, poprzecinane ulicami i placami, użyźniane ruchem wielkiej liczby markietanów i wiwandjerek, sprzedających także tabakę, puchero, likier, wino żołnierzom, czekoladę i cygara oficerom.
Każdy pułk stanowi oddzielną część miasta, w środku którego stoi namiot, odznaczający się od innych wielkością i ozdobami, należący do generała, strzeżony przez szyldwachów i urządzony z komfortem, tak powszechnie przez wyższych oficerów cenionym.
Przed jednym z namiotów wiwandjerek daje się słyszeć następująca rozmowa:
— Hej!... Niech żyje nasz król Don Karlos! Niech żyje! — wołał ochrypłym głosem piechur, podnosząc drżącą ręką szklanicę tak wysoko, że oblał winem i siebie i swego rozczerwienionego sąsiada.
Na stole, z desek grubych naprędce zbitych siedziało