Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Karol. Brawo, nieporównanie! Widać, żeś się gracko sprawował w szkole, żeś się Seneki na palcach wyuczył. Ale mój przyjacielu, podobnemi sentencyami cierpiącej natury nie przegadasz, i nie stępisz nigdy ostrych strzał boleści. Namyśl się dobrze, synu! Biorąc go za rękę. Patrz, ja ci radzę jak ojciec, poznaj wprzód głębokość przepaści, nim skoczysz do niej. Jeźli cię do świata choćby jedna tylko radość powoływała — mogą przyjść chwile, kiedy ty się ockniesz — a wtenczas... może już za późno będzie. Wstępując tu, wychodzisz z koła ludzkości — albo wyższym musisz być mężem, albo szatanem. Jeszcze raz, mój synu, jeźli ci skądkolwiek jedna iskierka tli jeszcze nadziei, to opuść ten straszliwy związek, co tylko rozpaczą się trzyma, albo stoi rozrządzeniem wyższej mądrości. Można się omylić, wierz mi, można to za moc duszy uważać, co w końcu niczem nie jest, jak tylko — rozpaczą. Wierz mnie, mnie! i spiesznie stąd odejdź.
Kosiński. Nie, już się nie cofnę. Jeźli cię prośby moje nie wzruszają, to wysłuchaj dziejów mego nieszczęścia — a wtenczas sam sztylet wetkniesz mi do ręki, wtenczas... Usiądźcie tu na ziemi i posłuchajcie uważnie.
Karol. Dobrze, posłucham.
Kosiński. Wiedzcie więc, żem szlachcic czeski i po wczesnej śmierci mego ojca znacznej posiadłości dziedzic. Okolica rodzinna była mi rajem,