Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój obiad nietrudno zabrać z sobą — wyrzekł. — Matka mi zawsze do kieszeni cośkolwiek włoży.
Podniósł kurtkę z trawy i wyjął z kieszeni niezdarne zawiniątko z grubej, czystej chustki niebieskiej w białe centki. Były w niej dwa grube kawałki chleba z kawałkiem czegoś jeszcze w pośrodku.
— Zwykle dostaję sam chleb tylko — objaśnił Dick — alem dziś dostał kawałek tłustej słoninki.
Mary pomyślała, że to dziwny obiad, ale Dick zdawał się bardzo z niego zadowolony.
— Niech panienka śpieszy się zjeść obiad — rzekł. — Ja się prędko z moim uwinę. Jeszcze tu trochę popracuję, zanim do domu pójdę.
Usiadł na ziemi, opierając się o drzewo.
— Zawołam tu sobie gila, — powiedział — dam mu skórkę słoniny do dziobania. Gil bardzo lubi tłustość.
Mary trudno było z nim się rozstać. Naraz wydało jej się, że Dick — to wróżka leśna, która zniknie, i której nie zastanie, gdy po obiedzie wróci do ogrodu. Wydawał się zbyt dobry, by mógł być rzeczywistością. Zwolna podeszła na pół drogi ku drzwiom, poczem zatrzymała się i zawróciła.
— Cokolwiekby się stało, nigdy nic nie powiesz? — rzekła.
Czerwone jak maki policzki chłopca wydęte były pierwszym kęsem chleba ze słoniną, lecz usiłował zachęcająco się uśmiechnąć.
— A gdyby panienka była mysikrólikiem i pokazała mi swoje gniazdko — czy sądzi panienka, żebym komukolwiek powiedział? Nie, ja nie jestem taki. Panienka może spokojna być, jak mysikróliczek.
I Mary rzeczywiście była całkiem spokojna.