Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nawet moja niania mnie nie lubiła, i nigdy się z nikim nie bawiłam — opowiadała Mary.
W Yorkshire panuje zwyczaj, żeby prawdę mówić szczerze, bez ogródek, a że Ben Weatherstaff był rodem z Yorkshire, więc odparł:
— My oboje — niby panienka i ja — to sobie podobni jesteśmy. Jesteśmy ulepieni z tej samiutkiej gliny. Oboje urodziwi nie jesteśmy, ale zato skwaszeni, nieprzyjemni, odrazu nam to z oczu patrzy. No, i o zakład, mamy równie niemiły charakter.
Powiedziane to było prosto z mostu, a Mary dotąd nie słyszała nigdy prawdy o swej osobie. Tam, w Indjach, służba biła jej pokłony i przytakiwała jej we wszystkiem. Dziewczynka nie zastanawiała się nigdy nad swoim wyglądem i ciekawa była, czy rzeczywiście jest tak mało ponętna, jak Ben Weatherstaff, i ciekawa była również, czy wygląda taka sama skwaszona, jak ogrodnik, zanim gil przyfrunął. Zaczęła się także zastanawiać, czy i ona miała «niemiły charakter». Zrobiło jej się nieprzyjemnie.
Naraz cichy, łagodny tryl zabrzmiał tuż przy niej. Odwróciła się i stanęła wpobliżu młodej jabłoni, a gil, usiadłszy na jednej z jej gałązek, w piosenkę swoją zadzwonił. Ben Weatherstaff szczerze się zaśmiał.
— Czemu on tu przy mnie tak śpiewa? — spytała Mary.
— Chce się z panienką zaprzyjaźnić — odparł Ben. — Szyję daję, że się w panience zakochał.
— We mnie? — spytała Mary i łagodnym ruchem odwróciła się ku drzewu, i spojrzała.
— Chcesz być moim przyjacielem? — zwróciła się do ptaszka, jak do człowieka — chcesz? — A nie wyrzekła tych słów swoim szorstkim głosem, na swój zwykły rozkazujący sposób, lecz tak słodko, szczerze, tak wabiąco, że zkolei Ben