Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weatherstaff był niemniej zdziwiony, niż Mary, gdy usłyszała jego gwizdanie.
— Hej! — wykrzyknął. — Tak to panienka ślicznie i po ludzku powiedziała, jakby panienka była prawdziwem dzieckiem, a nie starą, zgryźliwą babą. Powiedziała panienka tak, jak Dick przemawia do swoich zwierzątek na wrzosach.
— To wy znacie Dicka? — spytała Mary, raźno zwracając się ku staremu.
— A ktoby go nie znał! Toć on wszędzie łazi. Nawet jeżyny dzikie i kwiatki wrzosów go znają. Założę się, że mu lisy mówią, gdzie się ich młode znajdują, a pasikoniki gniazda mu swoje pokazują.
Mary miała wielką ochotę pytać dalej. Była tak zaciekawiona Dickiem, jak tajemniczym ogrodem. Lecz w tejże chwili gil śpiew swój urwał, rozwinął skrzydełka z trzepotem i odfrunął. Wizytę złożył — teraz miał inne zajęcia.
— Przeleciał przez mur! — zawołała Mary, śledząca lot ptaszka. — Teraz poleciał do sadu — o! a teraz przez drugi mur do tego ogrodu, do którego niema furtki!
— Bo on tam mieszka i tam się z jajka wykluł. Jeżeli sobie poszuka żony, to tylko tam, między młodemi pannami gilskiemi, które mieszkają w starych krzakach róż.
— W krzakach róż? To tam są róże? — spytała Mary.
Ben Weatherstaff chwycił za łopatę i na nowo kopać począł.
— A były dziesięć lat temu — zamruczał.
— Chciałabym zobaczyć te róże — powiedziała Mary. — Gdzie jest zielona furtka? Gdzieś przecież musi być.
Ben łopatę w ziemię zatknął i wyglądał tak niemiło, jak na początku ich znajomości.
— A była, była dziesięć lat temu, ale teraz niema — powiedział.
— Furtki niema? Musi być! — zawołała Mary.