Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przygląda jej się ze szczególną ciekawością. I doprawdy tak to wyglądało, jakby się wszystkiego o niej chciał dowiedzieć. Dziwne uczucie wzrastać poczęło w sercu dziewczynki.
— A gdzie poleciały te drugie ptaszki z gniazdka? — zapytała.
— Niewiadomo. Stare wyganiają młode z gniazda i każą im latać, i rozpierzcha się to też niewiadomo gdzie. Ten tutaj to mądrala, wiedział, że jest sam.
Panna Mary podeszła bliżej do ptaszka, spojrzała na niego twardo i rzekła:
— Jestem sama.
Przedtem nie zdawała sobie sprawy, że to było główną przyczyną, dlaczego czuła się skwaszoną i w złym humorze. Nabrała tego przeświadczenia dopiero teraz, pod wpływem wzroku gila, i gdy sama nań patrzyła.
Stary ogrodnik poprawił czapkę na łysinie, popatrzył na nią i rzekł:
— To panienka jest ta mała, co to przyjechała z Indyj?
Mary potakująco skinęła głową.
— Nie dziw w takim razie, że panienka sama. Później, kiedy panienka będzie większa, to będzie jeszcze więcej sama — powiedział.
Począł znów kopać, mocno zagłębiając łopatę w tłustą, czarną ziemię, gdy tymczasem gil, zajęty ogromnie, obskakiwał dokoła.
— Jak się nazywacie? — dopytywała Mary.
Przerwał robotę, by dać odpowiedź:
— Ben Weatherstaff — odparł, a potem z dziwnym grymasem dodał: — Jam też sam — chyba, że ten do mnie przyjdzie — i wskazał palcem na gila. — To mój jedyny przyjaciel.
— Ja wcale nie mam przyjaciół i nigdy nie miałam.