Strona:PL Eurypidesa Tragedye Tom II.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prawdziwie, jako dzikie, płochliwe gołębie,
Gdy szpony nad głowami zobaczą jastrzębie.
I jedni padli z miejsca, śmiertelnie ranieni,
A drudzy śród natłoku zginęli już w sieni,
Wzajemnie się gniotący. I krzyki dokoła —
Nieświęte — śród świętego zerwą się kościoła,
Spływając z ścian opoki. A on w jasnej zbroi
Błyszczący jako słońce, nad wszystkimi stoi,
Gdy wtem w wnętrzu świątyni jakiś głos straszliwy
Podnieci tłum do walki ponownej. Nieżywy
Padł syn Achillesowy: sztylet wyostrzony
Wpakował mu pod biodro kłoś z delfijskiej strony,
A inni go dobili. Gdy tak legł na ziemi
Któż miecza nań nie podniósł, któż go morderczemi
Strzałami nie zasypał?!... I tak to leżało
Haniebnie zeszpecone to cudowne ciało.
Aż tłum je z przed ołtarza wyrzucił za progi
Świątyni, pełnej woni ofiarnej. My, drogi
Ten zewłok pochwyciwszy coprędzej, do ciebie
Przynosim go, o starcze! Niechaj go pogrzebie
Uczciwie twoja ręka, niech mu zawodzenia
I płacze towarzyszą do grobu... W ten sposób
Postąpił sobie bożek, on, dla innych osób
Mądrości nauczyciel, on, co innym prawo
Gotuje sprawiedliwe, postąpił tak krwawo
Ze synem Achillesa, kiedy, pełen skruchy,
Szedł przed nim się pokajać... Lecz on na to głuchy,
Nie umiał, jak zły człowiek, zapomnąć o sporze
Minionym. Któż takiego mądrym nazwać może?

CHÓR.

Hej! Patrzcie, te mary!
Z delfijskiej już ziemi