Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzę cię bez fraka... człowiekowi z oczyma marzyciela wszystko ujdzie... Tylko pamiętaj, o drugiéj...
— Ja o drugiéj jestem jeszcze zajęty w biurze...
— Z biurem znowu bieda! No, już mniejsza o to! obejdzie się i bez wizyty! Zresztą i ja cały dzień zajęty będę... chodzić będę za interesami i robić sprawunki. Ekwipuję się... powozy i konie już mam, ale uprząż dla koni, liberya dla służby, meble, dywany, lampy, własna moja garderoba, wszystko to jeszcze na karku siedzi. Przyjdę po ciebie przed samym wieczorem. Mniéj więcéj o ósméj... bądź gotów!
— Ależ ja na ten wieczór nie pójdę...
— Pójdziesz...
W parę godzin późniéj rozstając się, pomówili jeszcze temi samemi wyrazami. Jednak z twarzy Ławicza i dźwięku jego głosu wnieść można było, że trwoga przed nieznanym mu światem walczyła w nim z chęcią zobaczenia go, myśl o niedoczytanéj książce jakiéjś — ze wspomnieniem słyszanego dziś śpiewu. Nazajutrz, wychodząc do biura, spotkał, wbiegającą na wschody piérwszego piętra, szatynkę ośmnastoletnią, średniego wzrostu, bardzo białą, z szafirowemi oczyma. Wszystkie te właściwości jéj osoby mignęły przed nim, jak błyskawica, bo uczuł w twarzy wielkie gorąco, spuścił powieki i tak prędko zbiegł ze wschodów, że zaledwie nie upadł. Piérwszy raz w życiu spostrzegł kwiat na kapeluszu kobiecym. Był to figlarny, roztrzepany, czerwony mak polny.