Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czuje, że pod stopami raz, drugi, trzeci skruszyło się mu coś z lekkiem chrupnięciem, że rozdeptuje i rozgniata ciała jakieś jędrne i kruche.
Czuje to, i raz, drugi, trzeci ogarnia go głuchy niepokój, jakby ostrzeżenie wewnętrzne, że źle czyni, że szkodę jakąś sobie wyrządza; lecz nad uczucie to niepewne i niejasne silniejszy jest widok rzeczy oczywistej i pomocy wzywającej, więc do splotu chmielu przypada, ręce w nie zanurza i wnet cofa je z sykiem bólu.
Chmiel, broniąc się od napaści milionem niewidzialnych haczyków swoich, ugryzł go w ręce. To nic; pomimo bólu gałęzie jego rozwikływać, rozłączać, rozrywać usiłuje, lecz nadaremnie. Przez ileż dni i nocy dziki chmiel wytężał wszystkie siły, aby pędy swoje zarzucać jak łańcuchy na pień i gałęzie sąsiedniego drzewa! Przez ileż poranków słonecznych lub chmurnych, wieczorów gwiaździstych lub mglistych niezliczonymi haczykami swoimi wpijał się w naskórek, a szorstkimi liśćmi tamował oddech swojej ofiary.
I cała ta robota, wszystkie dążenia i zwycięstwa czasu tak długiego miałyżby być zniszczone przez parę rąk drobnych, zuchwale porywających się do dzieła nad siły? Gdzież tam! Haczyki od łupu oderwane mściły się na tych rękach, kłując je niemiłosiernie; twarde łodygi, wpijając się w ich skórę, znaczyły ją głębokiemi pręgami; wielkie