Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Widzisz — mówił — jakże można tak ogień rozpalać?... to się robi zupełnie inaczej. Ot, tak... Ja często sobie sam w piecu palę, kiedy tam moja gospodyni praniem, albo dzieciakami bardzo zajęta... Widzisz, jak się to robi... Oto już jest jeden języczek i drewka lizać zaczyna... dodamy mu zaraz drugi... he, coraz wyżej pełzną... coraz prędzej... No, nie ruszaj teraz drewek, bo zgasisz... Oto i płomień!
Płomień buchnął i, obejmując drewka, strzelił wysoko.
Ona, siedząc na ziemi i słuchając trochę gderliwej mowy gościa, patrząc też na niezgrabne, ale dość rzeźkie ruchy, z jakiemi ogień rozpalał, śmiała się serdecznie. On, pochylony, wkładał pomiędzy drewka jeden jeszcze kawał zapalonej kory.
— Śmiejesz się?... śmiej się sobie ze starego, że niezgrabny, albo tam co!... a jednak ogień rozpalony... ty zaś, zgrabna, nie potrafiłaś...
Wyprostował się z tryumfem; cała duża twarz jego, od wysokiego czoła do obwisłych policzków, jaśniała dobrym, wesołym śmiechem.
Ona poskoczyła z ziemi i w mgnieniu oka przysunęła do kominka głęboki fotel.
— Siadaj, dziaduniu!