Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chania. Jakiś poeta powiedział, że miłość, to sen człowieka o tem, że stał się Bogiem. Niewątpliwie jest ona dla szczęścia pierwiastkiem pierwszorzędnym i niezbędnym. A jakby w zastosowaniu do rozmaitych gruntów, które zapładnia, posiada rozmaite rodzaje i stopnie. Od popędów samca, strojącego się w jaskrawe pióra dla zdobycia łask samicy, wzbija się po licznych stopniach do Platońskiego zjednoczenia duchów; przez rodzinę, naród, plemię, ziemię, wszechświat, wstępuje po nieskończonej drabinie tam, gdzie się kończy państwo zmysłów, w nadzmysłowe, prawie nadludzkie, a jednak tylko ludzkie strefy ideałów. Czem jest w samej istocie swojej ta potęga macierzysta i niezmierna? Gdzie, w czem, jaki jej pierwszy początek? Daremnie pytać, tak jak o wszystkie pierwsze początki rzeczy. Jest — i dość tego, aby nie rozpaczać. Ona to sprawia, że natura, sztuka, nauka, praca, obowiązek leją w człowieka pociechy i ulgi, niekiedy rozkosze i szczęście. Ale też ona jedna jest rozdawczynią tych napojów boskich i tam gdzie jej niema, źródło ich wysycha. Niema zaś jej w przecywilizowaniu połowicznem, poszukującem tylko takich zdrojów, które gaszą pożary łakomstwa i pychy. Niema jej u dekadentów przeestetyzowanych, poczytujących za początek i ko-