Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tych impertynencyi nie znosząc, do swego domu, męża i uważania odjedzie.
Tego znowu obecni wcale sobie nie życzyli, bo w gruncie rzeczy Końca poważali, Końcową lubili, i była im ona teraz, jako najbliżej z Salusią sprzyjaźniona, bardzo potrzebną. Więc ją jako tako ułagodziwszy, znowu na Salusię całym ciężarem runęli... Ale dziewczyna, po środku izby stojąc, wyprostowana, zuchwała, rozogniona, jak osa odcinała się dokoła, najczęściej do brata się zwracając, tak, że w ogólnym gwarze wyraźnie rozróżniać można było ich dwa głosy, jakby w nieubłaganym pojedynku na piłki czy kule, rzucające ku sobie szybkie, zacięte pociski słów.
— Psy wyją, a miesiąc świeci! Nie znasz, a wygadujesz! Wpierw poznaj, potem gań! — wołała Salusia.
— Właśnie, że znam! Ze wszystkich stron go obejrzałem i z żadnej nic dobrego nie uwidziałem — odkrzykiwał Konstanty. — Ani wełny, ani mleka; ani z mięsa ani z pierza... cham — i kwita!
— Lepszy od ciebie, bo edukowany! Ty takiej edukacji i nie widział, jaką on ma!
— Nie pomoże krukowi mydło! brudnego gałgana edukacya nie wybieli!
— Kostanty arystokrat, to niechaj sobie wielkiej pani szuka, a ja dla siebie za mąż idę, nie dla Kostantego...
— Cha, cha, cha! Bieda tylko, że nie pójdziesz...
— I czemuż to?
— Bo ja zabraniam!
— Już moje dzieciństwo przeminęło! Dwadzieścia trzy lata mam i nikt mi nic nakazać, ani zakazać nie zdoła!
— Słuchaj Salusia, u tego tańca dwa końce: albo posłuchasz i ja ciebie uszczęśliwię, albo grosza posagu nie dam, jednego łachmana nie dam, na próg nie puszczę...