Strona:PL Edgar Wallace - Tajemnicza kula.pdf/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Weszli do najbliższego baru, a gdy usiedli przy stoliku ze szklankami pełnemi, Berry zdecydował się jeszcze więcej wtajemniczyć Millera.
— Prawdą jest — rzekł — że widziałem się już z Loubą. — Co? Po powrocie?
— Tak. Ciebie nie było. Powiedział mi, że jest zrujnowany i zwiewa z kraju z sumą, jaką zdoła zebrać.
Miller świsnął.
— To ładnie. Ale co z moją pensją?
— Myślałem, że jest to bluff, dlatego, że nie chce mi płacić. Ale jeśli to jest prawdą, to zła sprawa... co?
— Podła sprawa — odrzekł Miller ponuro.
— Jeśli to prawda, to zabierze wszystko, co będzie mógł i my nie ujrzymy ani penny z naszych pieniędzy.
Twarz Millera wyrażała wściekłość i przytakiwanie.
— To ładny ptaszek ten Louba — rzekł Berry.
— Wierzę — przytaknął Miller. — Jeżelibym sądził, że on naprawdę chce mi —
Berry zaśmiał się.
— On nie obejdzie się z tobą lepiej, niż z kimkolwiek innym — rzekł. — O tem możesz być przekonany. — Nagle przerwał.
Mały człowiek, którego widzieli na ulicy, wszedł za nimi i siadł przy stoliku tuż obok. Na ostry wzrok Berry’ego odpowiedział spokojnem spojrzeniem.
— Widzisz go? — mruknął Berry. — Wszedł tu, by się napić lemonjady. — Nie wątpiąc wcale w nieszkodliwość tego człowieka, czuł się jednak nieswojo w jego pobliżu.
— I pomyśleć, że po tylu latach służby — zawołał Miller, myśląc wciąż o Loubie i własnych swych zmartwieniach. — Ale podejrzewałem już...
— Co podejrzewałeś?