Strona:PL Edgar Wallace - Tajemnicza kula.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ku swemu zdziwieniu ujrzała małego człowieka, który mrugnął do niej nieśmiało.
— Jakto... co — pan jest tym, którego widziałam zeszłej nocy — zawołała i chociaż widok jego napełnił ją nowem przerażeniem, to przyznać musiała, że w zwykłych okolicznościach jego zjawienie się nie było by tak okropne.
— Tak, miss Martin — ukłonił się. — Czy mogę złożyć pani gratulacje? Nie potrzebuje już pani poślubiać Louby! — Uśmiechał się i promieniał. — Co za szczęśliwy poranek!
Gdyby nie to, iż byłyby to jej własne myśli, gdyby śmierć Louby nie oznaczała zarazem niebezpieczeństwa dla Franka, gdyby nie to, patrzyłaby na niego, jak na warjata, tak odrażającą wydawałaby się jego radość nad trupem człowieka. Teraz było jej to przykre tylko z powodu ironji, jaką zawierały jego słowa. Tysiąckroć lepiej być żoną Louby, niż patrzeć jak Frank płaci życiem za jej wolność!
— Proszę mi wybaczyć — rzekła — to nie jest szczęśliwy ranek dla mnie. Ale jeśli ma pan jakąś sprawę...
— Tak — oczywiście — pani boi się o mr. Leamingtona.
— Jakto — nie boję się — dlaczego miałabym się bać o niego?
— Dlatego, że Louba został zamordowany, a on był tam. —
— Nie był! — przerwała gwałtownie. — Nie był!
Uśmiechnął się łagodnie:
— Ma pani rację, że go pani broni. Ale obawiam się, że oni wiedzą...
— Oni? Kto taki?
— Policja. Zdaje się, że poszli go zaaresztować.
— Co pan mówi? — szepnęła. — Dlaczego pan tak mówił
— Widziałem, jak szli — Trainor, Brown — a za nimi —
— Niech pan usiądzie — proszę — rzekła bez tchu i opadła w najbliższe krzesło. — Więc mówi pan, że ich pan widział?