Strona:PL Edgar Wallace - Rada sprawiedliwych.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Tak, tak, masz rację. Tylko ona to mogła to dostrzec,” rzekł posępnie George Manfred.
Obydwaj stali tuż przy kordonie, utworzonym przez policjantów.
„Obawiam się,“ rzekł Manfred, „że będziemy zmuszeni do ordynarnej ucieczki, której nie imaliśmy się nigdy.“
Obydwaj mówili gardłowym szeptem i nikt jakoś z obecnych nie zwracał na nich uwagi. Tłum popychał ich coraz bardziej w kierunku estrady. Tuż przed nimi stał jakiś młodzieniec, który co chwila rozglądał się po sali, jakgdyby w poszukiwaniu jakiegoś przyjaciela, który miał znajdować się za nim. Twarz młodzieńca zwróciła uwagę dwóch nieznajomych. Sprawiała wrażenie twarzy ascepty o delikatnych, wydłużonych rysach, i niezwykle świecących oczach, obramowanych gęsta brwią. W pewnej chwili znalazł się tuż przed estradą, a Manfred posunął się o krok za nim.
„Henryk Rossenburg z Ratzu“, wyrzekł nieśmiało.
„Kto zna tego człowieka?“ zapytał Falmoth.monotonnie.
Manfred wstrzymał oddech.
„Ja,“ odparł po chwili.
Dziękczynne oczy młodzieńca spoczęły nu twarzy wybawcy.
„Na miejsce“.
Z niezwykłym spokojem Manfred stanął u stopni estrady.
„Rolf Woolfund,“ usłyszał spokojny głoś Poiccarta, stojącego przed nim.