Strona:PL Edgar Wallace - Rada sprawiedliwych.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne silnym podmuchem wichru poczęły wirowa wokoło.
„Leniwa ciekawość zawiedzie najostrożniejszego nawet spiskowca“, moralizował Manfred, zanużając do wnętrza przyniesionej z sobą skrzyneczki urękawicznioną dłoń. Zanurzył rękę dwu krotnie, wyciągając za każdym razem ptaka.
Ptaki takie rzadko się spotyka w naszych czasach, lecz przed wiekami rycerstwo angielskie otaczało je niezwykłą troskliwością, dzięki której gatunek ptaków tych przechował się aż do czasów obecnych.
„Sokolnictwo“, rzekł Manfred, zdejmując zręcznie kapturki z zgrabnych sokolich łbów, „spor zamierzchłych czasów przeszłości. Zobaczycie, że nietylko jastrzębia można pokonać.
Wypuścił ptaki z uwięzi.
„Przybliżają się“, szepnął Poiccart.
„Doskonale“, odparł Manfred.
Ptaki przez chwilę szybowały nad głowam obserwujących ich mężczyzn, poczem zoczywszy samoloty, pofrunęły w ich stronę.
„Zdaje się, że są nad rzeką, zauważył chłodno Manfred. „Czy dostrzegliście manewr samolotów?...“
Sokoły płynęły teraz tuż nad balonami, a wreszcie spadły na nie z góry niby dwie ciężki bryły kamienne. Z tak znacznej odległości, w jakie znajdowali się Czterej Sprawiedliwi, trudno był usłyszeć syczenie uchodzącego się z balonu gazu, zauważyli dopiero po chwili, że jeden z balonów zaczął stopniowo maleć, poczem zawirował w po-