Strona:PL Edgar Wallace - Rada sprawiedliwych.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wierny był człowiekiem nerwowym, a najbardziej tego dnia lękał się o żonę swą i dzieci, które mieszkały w Balham.
„Czy panowie będą tam długo?“ — zapytał niespokojne.
„Około dwóch godzin“ — odparł Manfred.
Odźwierny skrzywił się niechętnie.
„Nie potrzebujecie jednak oprowadzać nas, znajdziemy drogę sami“, dodał Manfred po chwili.
Grzecznem skinieniem pożegnali odźwiernego, pozostawiając go u wejścia. Szli lekkim krokiem, zadowoleni, że w przedsięwzięciu nikt im nie przeszkadza. Z galerji katedry św. Pawła, podczas dnia pogodnego rozciągał się piękny widok na cały niemal Londyn. Pogoda dopisywała i teraz miasto zdawało się przybierać nową jakąś szatę w złocistych promieniach wiosennego słońca. Ulice były puste, a tylko tu i ówdzie wałęsali się małemi gromadkami żołnierze.
„Synowie Marksa“ — rzekł Poiccart; „angielskie wojsko da sobie z nimi radę, nieprawdaż?“
Manfred skinął potakująco głową, a Courlander rzekł drżącym głosem:
„Dlaczego nie zajęli stanowiska tutaj naprzykład?“
„Trzysta stóp nie robi różnicy“, tłumaczył Gonsalez. „Przypuszczam, że posiadają wszelkie możliwe aparaty, aby pozycje swe umocnić“.
Wskazał na południe.
Wysoko, na tle błękitnego nieboskłonu ukazały się dwa maleńkie punkciki. Manfred obserwował je przez lunetę.