Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXIV.

Duchowi memu to przypisać muszę,       185
Bo ziemia nie ma takich rozbójników!
Zmiękczyłyby ich te dzieciątek dusze,
Ta wyspa pełna wierzb, olch i słowików;
Te sionki z cedru... które głosem ruszę —
A one pełne ech, jęków i krzyków,       190
Swityna głosem brzmią na każdym piętrze
Jakby starego instrumentu wnętrze.


XXV.

Ja jeden... który do szaleństwa skłonność
Mam — wpadłem tutaj o jutrzenki świtach;
Ani sal cisza, ani belek wonność,       195
Ani pieśń rodu śpiewana w sufitach,
Ani mię zemsty nieudolnéj płonność,
Ani szatan tu, ani Bóg w błękitach
Nie zatrzymali. — Nic nie ma na Niebie!
Ja sam jak pan Bóg będę sądził siebie!       200


XXVI.

To mówiąc kostur wraziłem okuty
W ścianę i rzekłem do moich oprawców:
Tę noc na ucztę; jutro dzień pokuty
Dla mnie i dla was zbrodni wykonawców. —
Tu zamek cały błysnął nakształt huty       205
Ognisk czerwienią... a ja, tych bladawców
Zbrodniami bladych otoczony wieńcem,
Siadłem — trup jasny pijaka rumieńcem.


XXVII.

I ucztowaliśmy w zamku wygodnie.
Swityna własne nam służyły misy,       210
Stągwie, kobierce, czary i pochodnie,
I krwią cuchnące wonnych ław cyprysy.
Czary nam do rąk podawały Zbrodnie —
Widma... w płaszczach z krwi, z zielonemi rysy,
Stojące z boku upiory czerwone,       215
Wyraźne... a gdyś spójrzał wprost — zniknione.