Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXVIII.

A wtém przyleciał giermek zadyszany
I te wyrazy z ust wyrzucił skore:
Panie! Ogromny znak jest ukazany!
Na niebie miotła płomienista gore. —       220
Jam zbladł: i kostur wyrwawszy ze ściany,
(Sądząc, że widzę ducha albo zmorę
Która mi wróżbę nieszczęśliwą szczeka)
Na wskróś przeszyłam w pierś tego człowieka.


XXIX.

A sam wybiegłem na ganek odkryty,       225
Z którego widok szedł po okolicy
Na drżące wielą gwiazdami błękity,
Poddane jednéj ogromnéj gwiaździcy...
To jako wielki miecz z pochew dobyty,
Karbunkuł miała czerwony w głowicy;       230
A ten się błyskał i mienił na zarzy
Jak oko w ducha niewidzialnéj twarzy.


XXX.

Wtenczas... w téj gwieździe oczyma usiadłem,
I mocowałem się z nią jak z szatanem;
Truciznami ją serdecznemi jadłem,       235
Trawiłem jadów duchowych gryszpanem.
Więc czasem ona — a czasem ja bladłem.
Ażem nareszcie padł... jedném kolanem
Przyklękły... dysząc... przejasnemi świty
Jak rycerz w szrankach dzidą w pierś przebity.       240


XXXI.

I obaczyłem w gwiaździe niby znamie
Ognistsze... powiek mgnięcie i błysk oka:
Wtenczas uczułem że mi ducha łamie
Na wieki jakaś moc — straszna — głęboka.
Więc obróciwszy ku ludziom przez ramię       245
Twarzy — i palcem ognistego smoka
Który w niebiosach wił jasnym ogonem
Wskazując rzekłem: Przyszła z moim zgonem