Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ktoby usłyszał z jakim dzikim wrzaskiem
Wybiegła z ludźmi się spotkać i z blaskiem,
I z obwinieniem co na każdéj twarzy
Przy migającéj się pochodni żarzy;
Ktoby w téj chwili, nie zalane łezką,       250
Ale pięknością jasne nad niebieską
Widział jéj oczy, gdy je w gwiazdach trzyma,
Albo o męża pyta się oczyma:
Tenby ją całkiem miał nie potępioną.
Zepsutą była, niewierną — lecz żoną.       255


X.

Jedne tam okno na zamkowéj sali
Od czerwonego xiężyca się pali.
To właśnie okno grafowskiéj komnaty,
Jak anioł blaskiem czerwonym skrzydlaty
Stoi na zamku, patrzy na katusze,       260
I czeka by wziąć z tego ciała duszę.
U bramy zamku tłum pobladły czeka.
Na drodze widać konnego człowieka,
Jak czarny szatan z płomykiem na głowie,
Otwierać bramy nim się człek opowie!       265
Bo to nie djabeł, ani żadna jędza,
To kozak pański konno wiezie xiędza.
Będziesz pamiętał ty xięże Prokopie
Jak się kozaczy koń przez jary kopie,
Jak parska ogniem, jak daje szczupaka,       270
Choć ma na sobie xiędza i kozaka.
Héj! héj! skrzypiąca brama się odmyka,
Kozak na koniu przywiózł spowiednika;
Przeskoczył djaków i bab bladych wianek,
Wziął go za kaptur i rzucił na ganek.       275
Sam idzie w tłumy, gdzie ponure gwary,
Że ktoś na pana rzucił śmiertne czary.
Kto? wszystkie oczy idą ku téj stronie,
Gdzie u grafini w oknie lampa płonie.
Wczoraj — widziano ją w grocie z wieczora       280
Nie samą — mówią że trup Wernyhora
Przyszedł się pomścić za Lachów ojczyznę,
I z grobu przyniósł dla pani truciznę.