Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Galerę Baszy pożar pochłonął,
Na skałach czarne znikły olbrzymy.
       140 Tak na skinienie Hetmana ręki,
Wznoszą się ognie — gasną pożary. —
Po wyspach słychać wesołe gwary,
I dzikie spiewy, torbanów dźwięki.
Czemuż tak głośne wesele w Siczy?
       145 Czemuż się tłoczy lud do téj lipy
Z tak głośnym smiéchem? Czy dział zdobyczy?
Czyli po zmarłych wyprawia stypy?
Czy mu chorągiew przysłał król polski?
O! nie stąd radość... Pośród drużyny
       150 Wznosi się wielka klatka ze trzciny,
A w klatce siedzi Basza Natolski.
Przed kilku dniami, stu miast był panem.
Zamykał tysiąc dziewic w haremie,
Był ojcem syna; a dziś bez ziemię,
       155 Syn jego poległ walcząc z Hetmanem,
Z Hetmanem dzikie żywioły w zmowie
Zniszczyły miasta — a zgraja dzika
Jak na tygrysa patrzy w sitowie,
Plwa mu na czoło, palcem wytyka.
       160 Co musiał cierpiéć? nikt nie wypowie,
Ale cierpienia w sercu zamyka;
Gdy go raniło goryczy słowo,
Na wzgardę chował twarz marmurową.
Lecz chociaż duma wiele wytrzyma,
       165 Gdy z urąganiem wystąpił hardo
Kozak, ubrany w zbroje Selima,
Basza na niego spojrzał z pogardą,
Lecz gdy stanęły w oczach przytomne
Syna pamiątki: piersi nabrzmiały,
       170 W oczach się długo dwie łzy zbierały,
I spadły na twarz dwie łzy ogromne.

Już ciemném skrzydłem noc się nasuwa,
I gmin się rozszedł, po chatach gwarzy.
Tam zbrojny kozak stojąc na straży,
       175 Liczy godziny, nad więźniem czuwa.
I okolica mgłami zawiana.