Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cóż jego biedna lutnia — siostra dzbana,
Pod tą kopułą złotą, pod niebieską,
Troska w niej życia jest poprzeczuwana,
Lecz ta, co leży pod trumnianą deską
Dziś błyskawicą rozdarta północną,       375
Nigdy mu głowy nie zajęła mocno.

Innego trzeba w Rzymie przewodnika,
I ten już idzie, duch prawdy i wiary.
Tego weź, niech ci kościoły odmyka,
Niech Sobieskiego potrzęsie sztandary.       380
A z tego pyłu niech oczy lirnika
Tworzą chodzące po kościołach mary.

Precz z niemi — nudzą mego ducha, łamią,
Ten swój sybirski instrument przynosi,
A dziś muzycy tak na strunach kłamią       385
Czucie, — że serce pęka — łza cię rosi,
A oni, jako stawy zaszłe szlamią,
Przez nerwy sączą żółtą krew. Kto głosi,
Że pieśnią do łez poruszy słuchaczy,
Ten musiał wprzódy zwaryować z rozpaczy.       390

Nie tak, pamiętasz, my... Najokropniejsze
Godziny nasze przeszły w takiej ciszy...
................
................
................
................

A oto wyszedł, — jakby Rafaela
Tarcza okryta różnym malowaniem,
Księżyc i zagrał pierwszą pieśń wesela,       395
Wyszedłszy świecić przed samym zaraniem,
A z niego wielki miecz płomienny strzela,
Nazwany w niebie niebieskim nazwaniem,
Przed którym zadrzy i fałsz i pokusa,
Lecz nikt nie dźwignie miecza — prócz Chrystusa!       400

On na nim ręce skrwawione położy,
Potem podniesie i trzy razy mieczem