Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
atessa.

Stój! oni wszyscy z wiarą i nadzieją.       305
Pozwól im swojej duszy jak kościoła,
Gdzie teraz żadne lampy nie jaśnieją!
Kto wie, przez ciebie jaki głos zawoła,
Gdy będą w tobie... Patrzaj, jak pięknieją!
Ogień im tryska z nóg i z rąk i z czoła —       310
To wielkie duchy i wydarte niebu!

poeta.

Czegóż odemnie oni chcą?

atessa.

Pogrzebu.

poeta.

O tak! grabarzem będę. Ten wid złoci
Z Mgły mej pamięci, siostro, i twój wieniec
Z gwiazd, do ogromnych podobny stokroci,       315
Dziwny ci na twarz rzuca półrumieniec;
Ty jak konwalia na ziemskiej wilgoci
Łez, dobrze kwitniesz — a ja, potępieniec,
Dobrze w natchnienia żyję dzikim wichrze
I serce wtenczas mam lepsze i cichsze.       320

I ja to widzę, że wola Jehowy
Jest, aby nowy swiat stanął przed świtem,
Nie pożałuję ręki ani głowy,
Gdy przyjdzie pora. Ale pod błękitem
Gdzież jest kto świeży i zupełnie nowy,       325
By swiat od razu jednym zbił granitem?
Z uchy, co duchów oszukują, złe są.
błękitów do mnie, Atesso! Atesso!

Swiadcz o mnie, czym ja kiedy Polski ducha
W żywotną jego część i w serce ranił?       330
Czym gdzie zobaczył pleśń, szczątki łańcucha,
Fałsz, co zrennice swiatłAmi tumanił?...
Nigdy na Boży głos nie była sucha
Zrennica moja, choć mię Bóg oszklanił